Wywiad z Grażyną Larson, malarką i poetką

wpis w: Wywiad 0
Grażyna Larson-Malinowska

Wywiad z Grażyną Larson – Malinowską, malarką i poetką, mieszkanką Fredericksburga w Teksasie. (Here the English veriosn – click)

R: Zacznijmy może od pytania, jak to się stało, że znalazłaś się tutaj, w Teksasie. A dokładniej we Fredericksburgu?

GL: Ach, muszę zacząć od tego, że poznałam mojego obecnego męża na wystawie artystycznej. To było w Chicago. Ja już mieszkałam w USA chyba ze dwa lata, jeżdżąc tam i z powrotem między Polską i Stanami. Na tej wystawie miałam umieszczone swoje prace. On też tam wystawiał swoje prace. W pewnym momencie podszedł do mnie, przedstawił się, że też jest malarzem i na drugi dzień pokazał mi swoje portfolio.

R: I co wtedy się wydarzyło?

GL: Jako młoda osoba dużo podróżowałam, byłam w wielu muzeach na świecie i widziałam dobrą sztukę i miałam pasję do czytania biografii i książek o sztuce i potrafiłam docenić to, co on robi. Bardzo spodobały mi się jego obrazy. I właśnie wtedy, jakby na moją reakcję na jego malarstwo, zaprosił mnie do Teksasu, na swoją kolejną wystawę.

R: I poleciałaś do Teksasu?

Texas Flowers

GL: Poleciałam. Poleciałam na wystawę malarstwa. Coś pomiędzy nami tam zaiskrzyło, ale najpierw pojawiło się wspólne, gorące uczucie do sztuki, wspólne pasje. On przekonywał mnie, że dzielnica pod Chicago w której mieszkałam nie jest jakoś związana ze sztuką i abym przeprowadziła się do Teksasu. Po tej wystawie w San Antonio rozejrzałam się i stwierdziłam, że faktycznie jest tutaj bardzo dużo ciekawych miejsc, w których dusza artystyczna może się odnaleźć. Już wtedy tam, zaświtała mi myśl, że przylecę tutaj na stałe i po prostu otworzę swoją galerię.

R: I pomyślałaś by otworzyć tą galerię w San Antonio?

GL: Nie. On zabrał mnie do Fredericksburga. Fredericksburg mnie zafascynował. To miasteczko od razu trafiło do mnie. Ma unikalny klimat, jest bardzo europejskie.

R: Kiedy to się wydarzyło, w jakim roku?

Feeding ducks

GL: W 1996 roku po wielu przygotowaniach otworzyłam swoją galerię. Galeria nazywała się „Grace Art Gallery”. Otwarłam w tym miasteczku jedną z pierwszych galerii. Moja galeria była inna, bo promowała nie tylko obrazy, ale również szkło m.i.n Jabłońskiego, kolorowe krysztaly, ceramikę, gobeliny, piękne drewniane meble ręcznie robione, biżuterie, która również robiłam i dalej robię. Była tam też wielka kolekcja bursztynu z Polski, wyroby drewniane, sukienki, dekoracje ogrodowe. Sklep urządzony był w europejskim stylu i ponoć miałam tam bardzo gustownie dobrane wyroby artystyczne. Galeria promowała sztukę artystów lokalnych i zagranicznych, czasem też polskich.

Przez dziesięć lat handlowałam z polskim hutami sprowadzając na skalę przemysłową polskie szkło,  były to szklane kule nawadniające kwiaty doniczkowe, które miałam okazję promować na międzynarodowych targach. Niestety Chińczycy ukradli mi mój produkt i zalali rynek złej jakości szkłem. Długo go nie sprzedawali, aczkolwiek ja miałam marzenie, wprowadzenia na Amerykański rynek nowego produktu, w który włożyłam masę pieniędzy i pracy, i… doświadczenie chińskiej nieuczciwości. W każdym razie polskie szkło z Krosna przez wiele lat przywożono kontenerami do Fredricksburga.

Galeria przez 16 lat mieściła się w budynku znanym dziś jako dom, w którym urodził się Admirał Chester Nimitz i dała początek temu, co dzisiaj charakteryzuje Fredericksburg, a mianowicie wśród wielu, wielu sklepów jest tutaj i wiele, wiele galerii.

R: To fascynujące, bo dotykamy tutaj wielkiej historii. Czy pozwolisz jednak, abym trochę wrócił w czasie? Wiem, że malarstwo nie było Twoją pierwszą profesją, a w ogóle to jakie masz wykształcenie i jak potoczyła się Twoja kariera?

Two sisters

GL: Wiesz, ja to mam bardzo dziwną ścieżkę tej kariery. Uczyłam się nukleoniki w technikum Nukleonicznym przez trzy lata i elektroniki w technikum Łączności przez dwa kolejne, do matury. Moja mama była chora, musiałam się zająć rodzeństwem wiec wróciłam z Otwocka do domu. Jednakże po skończeniu zdecydowałam, że będę studiowała przedmiot czy kierunek, który zaprowadzi mnie do rozwiązania moich osobistych problemów z dysleksją. Poświęciłam się pedagogice i zrobiłam studia podyplomowe z logopedii i z dysleksji.

R: To daleko od nukleoniki. Skąd taki zwrot?

GL: To dość daleko od nukleoniki, ale to była moja pasja, by wiedzieć jak pomóc dyslektykom. Wiedziałam, że ta przypadłość wcale nie upośledza innych zdolności i funkcji i wiedziałam, że trzeba to pokazać. Dysleksja upośledza tylko niektóre funkcje życiowe, ale nie wszystkie. Byłam dobrym matematykiem, dobrym fizykiem, ale nie potrafiłam odróżnić prawej strony od lewej, miałam problemy z nauką czytania, pisania, błędami ortograficznymi, itp. Kiedy moja pani profesor zobaczyła moją pracę magisterską i zawarte w niej błędy, to się prawdziwie przeraziła, ale praca tematycznie była na tyle dobra, że została przyjęta.

R: To jak w tym otoczeniu mieściła się Twoja pasja do sztuki? Kiedy się pojawiła?

The rooster run

GL: Ta pasja chyba była ze mną od zawsze. Pamiętam, kiedy miałam zdawać egzamin maturalny z matematyki, a mieliśmy podwyższony poziom trudności, w noc poprzedzającą nie potrafiłam zasnąć ze stresu. Wzięłam się więc za czytanie biografii Rodina. Czytałam prawie całą noc a nad ranem zasnęłam i tak zastała mnie moja Mama, z książką pod głową. Już wtedy fascynowała mnie ta pasja do odkrywania życia wśród artystów i już wtedy odkrywałam ją u siebie. Jeszcze nie wiedziałam kim będę, co będę w życiu robiła, ale już wtedy zaczynałam rozumieć, że cała tajemnica życia nie jest na zewnątrz, w naszym otoczeniu, ale w środku nas. I zawsze miałam takie podejście do życia, że musisz poszukać do niego klucza, ale potem musisz konsekwentnie z niego korzystać. Musisz próbować. Z tego powodu niektóre biografie malarzy były dość tragiczne, jak np. Van Gogha, ale dzięki wielu próbom był uznawany na całym świecie.

R: A propos. Nie jestem krytykiem ani znawcą malarstwa, ale gdybym jako amator miał porównać Twoje prace, to powiedziałbym właśnie, że używasz kolorystyki Van Gogha, bawisz się kolorami, a z kolei jeśli chodzi o prespektywę, odnajduję w niej Nikifora.

The night dance

GL: O tak! Już mi to ktoś powiedział, ale ja cały czas poszukuję. Cały czas bawię się, bawię się kolorami, bawię się techniką, bawię się perspektywą. Nie ma dla mnie formuły. Chociaż przyznam, że wtej zabawie czasami się zatracam, bo kiedy już kończę obraz, to czasami idę o krok za daleko i przemalowuję go. Tak było szczególnie na początku, nie wiedziałam, kiedy przestać i mój mąż mi uświadamiał: Już jest OK. Kończ! Czasem wracam do starych prac i je zmieniam, udoskonalam. Te doświadczenia były dla mnie bardzo dobre, bo w sztuce najważniejsze jest nie bać się, próbować. Ta ekspresja nie powinna być zatrzymana jakimś lękiem. Powinna być zupełną wolnością, ciągle trwającym eksperymentem. No, ale to przychodzi też z czasem.

Poza tym uważam, że czasem warto wyzbyć się nauczonych wzorców i zaufać swojej ekspresji. Wczoraj właśnie przeczytałam dobrą książkę o perspektywie w malarstwie. Naprawdę jest dobra, uczy podstaw perspektywy, potrafię ją docenić, ale zadaję sobie pytanie czy ja tak chcę? Nie! Nie chcę tak, bo wtedy to nie jest moje, więc perspektywa na moich obrazach wypływa z moich odczuć, jest moja. Poza tym ostatnio bardzo fascynuje mnie sztuka prymitywna, gdzie całe malowanie opiera się nie na wiedzy, ale na intuicji i ekspresji i dla mnie taka sztuka jest bardziej prawdziwa. Taka sztuka jest radosna.

The children hour 2

R: Sztuka radosna, to naprawdę piękna rzecz. Jakich tematów szukasz do takiego malarstwa?

GL: Na moich obrazach często pojawia się rodzina, Rodzina na ranczo, przy różnych zajęciach, bo uważam, że rodzina jest podstawą egzystencji. Lubię malować te chwile szczęścia i radości. Jako matka moim dzieciom wiem, jak mogę im pomóc w tej trudnej drodze budowy własnego życia i chcę to oddać w moim malowaniu. Napisałam nawet na ten temat pracę, iż najważniejsza w wychowaniu dzieci jest zabawa. Poprzez zabawę można osiągnąć o wiele więcej w wychowaniu niż poprzez nakazy i zakazy. W zabawie chodzi o to, że przyjmujemy różne role i każdy ma szansę na wygraną i na przegraną, czy to dorosły, czy dziecko. Jesteśmy sobie równi. I jestem głęboko przekonana o tym, że oprócz nauki właściwych postaw i możliwości, jest pozwolić im używać swoich możliwości w doświadczaniu. Poza tym błędy popełnione w zabawie nie są tak bolesne, ale na pewno uczą.

R: Czy również w życiu zawodowym mogłaś zastosować te swoje poglądy na wychowanie?

GL: W swojej karierze zawodowej uczyłam nie tylko dzieci z dysleksją, ale uczyłam nauczycieli, jak mają postępować z takimi dziećmi. Byłam logopedą, pracowałam w poradni wychowawczo-zawodowej. Prowadziłam terapie wad wymowy. Niekiedy moimi pacjentami były dzieci autystyczne i ich bezradni rodzice. To było jeszcze w czasach kiedy mieszkałam w Polsce. Pracowałam również z dziećmi w domu dziecka, z bardzo trudnymi dziećmi. Organizowałam ich czas wolny poprzez zabawę, gdzie najważniejsze dla nich było przyjąć różne role, czasem przywódcze, czasem podległe. Patrząc na ich radość, zrozumiałam, że dzięki zabawie mogłam zrekompensować ich najbardziej podstawowe potrzeby jakimi są potrzeba akceptacji i miłości.

R: Rozmawiając z Tobą zauważam, że w Twoim opowiadaniu o sobie przewija się ciągle jeden motyw: radość!

GL: Tak. Radość jest moim motorem. Radość i możliwość próbowania. Nie bój się. Pozbądź się lęku, a jak już masz się czegoś bać, to zamień to na żart. Ważna jest umiejętność zmiany rzeczy, na które mamy wpływ, pogodzenia się z rzeczami, na które wpływu nie mamy i umiejętność odróżnienia jednego od drugiego.

R: Doszliśmy do filozofii życia i teraz widzę, jak bardzo potrzebne ci było w tym malarstwo.

GL: Malarstwo wynikało u mnie z kilku rzeczy. Malarstwo wynikło u mnie z fascynacji sztuką, która miałam możliwość poznać w oryginale, byłam w najbardziej znanych muzeach sztuki w Europie i Ameryce.

Nie uwierzyłam w swoje malowanie, ale bardzo wcześnie zaczęłam sprzedawać swoje pierwsze obrazy. Mój pierwszy obraz sprzedałam w swojej galerii tak nieoczekiwanie, ze nawet nie zrobiłam jego fotografii i był to najdrożej sprzedany obraz ze wszystkich dotychczasowych prac,.

 Ostatnio zdarzyło się tez kilkakrotnie, że sprzedałam obraz wkrótce po wystawieniu go do sprzedaży, i to mnie bardzo ucieszyło. Kiedy któregoś dnia namalowałam dwa obrazy olejne, mój mąż popatrzył na nie i widząc to, powiedział: Ty wiesz, co Ty robisz.

Sky

A on był już wtedy bardzo doświadczonym malarzem, miał za sobą ponad 100 sprzedanych obrazów. Malarstwo dotychczas było dla mnie zupełną zabawą, nie musiałam z niego żyć. Miałam galerię i warsztat i to mnie pochłaniało. Miałam bardzo dużo pracy, podróżowania, ciągły brak czasu i… pieniędzy. Jednak później, kiedy zamknęłam galerię, malarstwo stało się dla mnie terapią. Moje choroby nie pozwalały mi już na tak intensywną pracę. Musiałam jakoś wypełnić tą pustkę po czasie, który poświęcałam na zarządzanie galerią i jej prowadzenie. Pracowałam przecież dotychczas 7 dni w tygodniu i zawsze robiłam coś dla innych. Malarstwo teraz było dla mnie światem i pełnią życia. Kiedy wchodzę do mojego studia, zapominam o świecie. A dodam jeszcze, że ostatnio moimi klientami są mieszkańcy Fredericksburga. Lepiej sprzedaję moje prace w miejscowej,  znanej przez mieszkańców kafejce , słynącej z dobrej kawy, niż w jakiejkolwiek miejscowej galerii.

R: Skoro jesteśmy  już przy Twoim malowaniu i „w Twoim studio”, zdradź proszę naszym Czytelnikom, który moment jest dla Ciebie w procesie malowania najważniejszy. Czy ten, kiedy płótno jest jeszcze czyste i możesz z nim zrobić co zechcesz? Czy też może, kiedy obraz jest ukończony? A może sam proces malowania?

GL: Wiesz, to jest bardzo przyziemne. Mam radość jak obraz się sprzeda, bo potrzebuję pieniądze. Nie ma w tym żadnej filozofii. Aczkolwiek mój mąż czasem mi mówi, że niektóre moje obrazy nie są na sprzedaż. Potrafi je jako malarz ocenić i nie chce, bym się ich pozbywała. Przeważnie to są obrazy, które pojawiły się w jakimś ważnym momencie i ten moment – jak i ten obraz – już się nie powtórzą.

Gdybym jednak chciała odpowiedzieć na Twoje pytanie, to musiałabym powiedzieć, że najbardziej się cieszę, kiedy wychodzi mi kolor na obrazie. Kolor i struktura na obrazie są dla mnie bardzo podniecające i chyba najważniejsze. Kiedy widzę, że kolor całkowicie komponuje się z całym obrazem i oddaje nastrój, to jest ten mój moment. Kolor i struktura oleju na płótnie czy desce są bardzo ważne na obrazie, ale też ważna jest dla mnie kompozycja, która pozwala oddać nastrój i temat.

R: Mam pytanie bardzo osobiste. Skąd u Ciebie te pasje? Pasja do malowania, pasja do życia i czerpania z niego radości?

Reflection

GL: Wierzę, że to jest prezent od Pana Boga. Muszę jednak dodać, że wiele mam po moim ojcu. Mój ojciec był marynarzem i zginął na morzu w akcji ratowniczej, ratując swój statek, na którym pełnił funkcję pierwszego oficera. On miał taką pasję życia. Kochał życie, również malował, grał na gitarze. Ale wiesz… ja teraz obserwuję, że ta pasja przeszła też na moją córkę. Ona kocha żyć, to jest dla niej najważniejsze. Córka ma w sobie bardzo wiele pozytywnej energii i ma szczególny dar przyciągania do siebie ludzi, którzy robią coś dobrego dla świata, dla innych.

Czuję się spełniona, owszem, nie zostałam naukowcem, ale przez 12 lat pobytu w Polsce byłam terapeutą, skutecznym terapeutą, napisałam na temat terapii pracę dyplomową, którą dziś posługują się koleżanki po fachu, w tym i mój syn. Później wyjechałam do USA, otworzyłam galerię, która istniała 16 lat, a teraz mam moje malowanie tylko dla twórczej radości. Moja galeria była bardzo znana i miała duże powodzenie. Klienci do niej wracali nawet z odległych stron.

Miałam też trudne momenty, bo kiedy zaszwankowało moje zdrowie, musiałam zdecydować co dalej. Musiałam wybrać pomiędzy dalszą intensywną pracą a zdrowiem i zdecydowałam, że coś musi się zmienić w moim życiu. Wybrałam zdrowie, zamknęłam galerię, co uwolniło mnie od wymagającej, codziennej pracy, pojechałam do Polski i trochę się podleczyłam, a po powrocie zdecydowałam, że teraz malowanie będzie moim życiem. Zawsze fascynowała mnie przyroda, życie. Nieważne są nasze małe czy wielkie smutki, życie i tak się toczy i trzeba brać z niego ile się da. I nauczyłam się tego, że najważniejsza jest chwila Tu i Teraz. Nie myśl za bardzo o tym co było i nie wybiegaj za bardzo do przodu.

On the ranch

Przypomniały mi się sytuacje, kiedy będąc dzieckiem, potrafiłam się śmiać sama do siebie. Czasem zamykałam się w łazience i w kąpieli śmiałam się sama do siebie z tego, co zdarzyło się w ciągu dnia. Kiedy już mieszkałam w internacie, było podobnie. Cieszyło mnie wszystko. Moje koleżanki mówiły o mnie, że jestem niepoprawną optymistką.  Jedna z moich koleżanek, która zbierała moje wiersze, mówiła o mnie: Grażyna, to jest jedna wielka improwizacja, nigdy nie wiadomo co za chwilę zrobi. I tak było, radość życia zawsze mnie napędzała i jakoś zawsze ustrzegałam się tego, by tej radości, tych chwil, nie zamienić na martwienie się. Na martwienie się rzeczami, które i tak nigdy się nie wydarzają.

R: Chciałbym ci teraz zadać pytanie o to, jak tutaj, daleko od wielkich miast możliwe są relacje z Polonią? Czy w ogóle jest tutaj taka?

GL: Och tak! Miałam dobre relacje. Muszę powiedzieć, że uczyłam po niedzielnej mszy języka polskiego w polskim kościele w San Antonio, przez czas, kiedy tam jeździliśmy na msze. To było na początku pobytu w Texasie 1994 r. Oczywiście ta nauka była poprzez zabawę, bo rozrzut wiekowy był ogromny. Byli trzylatkowie i szesnastoletni młodzieńcy, więc nauka mogła być tylko poprzez zabawę. W tamtych czasach mieszkałam pod San Marcos i dojazd nie był trudny. Kiedy jednak wyprowadziliśmy się do Fredericksburga, no to odległości zrobiły się za duże. Kiedy przestałam bywać w polskim kościele i przeniosłam się do Fredericksburga, skończyły się kontakty z Polakami z kościoła w San Antonio. Polonii jako takiej wkoło nie ma. Owszem, znalazłam online 200 polskich nazwisk, ale kiedy próbowałam podejmować kontakty, to przekonałam się, że oni już nie znają języka. Tylko z jedną rodziną dość długo utrzymywałam kontakty, dopóki nie wyprowadzili się z Fredericksburga.

R: Czy nie brakowało Ci tych polonijnych kontaktów?

GL: Zawsze mi brakowało! Kiedy Ela Polis weszła do mojej galerii i po polsku zapytała mnie, czy może przymierzyć sukienkę, to było we mnie tyle radości. Tam się z nią wtedy poznałam! Tu przewijało się przez galerię tysiące ludzi, ale zawsze też byli Polacy i to czasem  aż z Polski. Kontakt z nimi przynosił mi zawsze wielką radość. Z Elą Polis przyjaźnimy się po dziś dzień. Kiedy ona mi powiedziała, że mieszka w Boerne, to pomyślałam sobie: No, to mam ją! I przyjaźń pozostała. To już 5 lat jak się znamy.

Muszę tu dodać, że ja kolekcjonuję przyjaciół! Mam ich ze szkolnej ławy, z uczelni, z każdego miejsca, gdzie byłam, duży krąg znajomych i koleżanek, który wytworzył się wokół galerii. No a im człowiek starszy, tym bardziej sobie ceni te przyjaźnie i kontakty. Chciałabym też dodać, że najbardziej cieszy mnie to, że mojej rodzinie, a zwłaszcza moim dzieciom podobają się moje obrazy.

R: Na koniec, dziękując Ci za poświęcony czas, chciałbym zapytać, czy moglibyśmy zamieścić na naszej stronie jeden z Twoich wierszy.

GL: Również dziękuję za wspólnie spędzony czas, a wiersz udostępnię z przyjemnością.

Galeria obrazów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.